MĘŻCZYZNA PRAWIE IDEALNY
Rozmawiamy z Arturem Gotzem, jednym z najbardziej utalentowanych Polskich aktorów
Jest Pan bardzo zapracowany, zajmuje się wieloma przedsięwzięciami. Teatr, film, aktorstwo, śpiew... Czy któraś z tych pasji jest ważniejsza czy raczej traktuje Pan wszystkie jednakowo?
Trudno powiedzieć, bo wszystkie te dziedziny są bardzo pasjonujące. Staram się być aktorem wszechstronnym, nie ograniczam się tylko do jednej specjalności, stąd moje różnorakie zajęcia. Dodatkowo doszło śpiewanie, które stało się moją wielką pasją i traktuję to jako oddzielne zajęcie, cały czas szkolę głos, aby być postrzeganym w moim śpiewaniu jako wokalista, a nie aktor śpiewający, który melorecytuje i nadrabia braki muzyczne aktorstwem. Zawsze za przykład stawiam swoich mistrzów, a takim niewątpliwie jest pani Stanisława Celińska, z którą miałem szczęście grać w Teatrze Współczesnym w Warszawie.
Skąd wzięło się u Pana zamiłowanie do tak wielu dziedzin? Czy już jako mały chłopiec miał Pan takie zainteresowania?
Mogę śmiało powiedzieć, że od dziecka występowałem. Najpierw na rodzinnych uroczystościach, później w swoim pokoju założyłem teatrzyk i zapraszałem inne dzieci z mojego bloku, a w wieku 11 lat zapisałem się do zespołu teatralnego w domu kultury w Olkuszu i zaczęła się przygoda na całego. Jednocześnie założyłem swój zespół z kolegami z klasy i graliśmy rozmaite spektakle, jeździliśmy na festiwale, konkursy recytatorskie, zdobywaliśmy nagrody. Nie mogło być inaczej, po kilku występach zdecydowałem, że będę aktorem. Mój debiut miał miejsce podczas jubileuszu domu kultury, a jako gwiazda wieczoru występowała Piwnica pod Baranami, do której po latach trafiłem już jako zawodowy artysta. Z kolei w wieku 15 lat zostałem zaproszony do współpracy przez polsko-angielski Teatr „The Imagination” w Londynie, zrealizowałem tam trzy spektakle z cyklu „Legendy polskie”. A śpiewanie cały czas się przewijało w tych wszystkich przedstawieniach, ale nigdy poważnie o tym nie myślałem. Dopiero jak zobaczyłem Ewę Demarczyk na żywo na jednym z ostatnich jej koncertów stwierdziłem, że śpiew może być również fascynujący. Ale ukształtowałem się dopiero w szkole teatralnej we Wrocławiu, a w zasadzie pod koniec studiów. Wtedy już wiedziałem, że wokal będzie równie istotny w moim życiu. Rodzice bardzo mnie wspierali od dziecka, a do teatru chodziłem z mamą i babcią, ale nigdy nie sugerowali mi, abym został aktorem, to wyszło bardzo spontanicznie.
Nawiązując do współpracy z londyńskim teatrem, chciałam zapytać jakie umiejętności wyniósł Pan z tego okresu, który chyba śmiało można nazwać "szkołą życia"?
Na pewno to była szkoła życia, bo propozycję współpracy dostałem jak miałem 15 lat,
a wyjechałem pod koniec pierwszej klasy liceum, czyli miałem wtedy 16 lat. To było ciekawe doświadczenie, bo oprócz tego, że grałem w tym spektaklu, to koordynowałem jego produkcję, kontaktowałem się z kompozytorem, a także ze scenografką ś.p. Barbarą Banyś, która była cudowną osobą, rozmowy z nią o teatrze, o sztuce, o życiu bardzo dużo mi dały. Byłem z nią bardzo zaprzyjaźniony, pomimo iż była w wieku moich rodziców. Z kolei moja mama pełniła rolę inspicjenta. To był mój pierwszy tak długi wyjazd poza granicę Polski, byliśmy ponad miesiąc w Wielkiej Brytanii, poza Londynem graliśmy w innych największych miastach m.in. w Edynburgu, Manchesterze, Birmingham, Leeds, Derby. Dyrektorka teatru Anna Maria Grabania dała mi wielką szansę, zaryzykowała, bo jednak uwierzyła w młodego człowieka, którego mogła zamrozić trema. Później zrobiłem jeszcze dwa kolejne spektakle w Londynie, kilkakrotnie przyjeżdżałem i zawsze mnie to napędzało do dalszego działania. Uczyłem się podczas każdego spektaklu jak reagować na publiczność, jak wchodzić w relacje, aby wszystko było prawdziwe.
Pańska pierwsza płyta "Obiekt seksualny” prowadzi odbiorców "przez całą skalę emocji erotycznych: od nieśmiałych zachwytów i czułości do namiętności i zazdrości"...
To prawda, ale to wszystko było z przymrużeniem oka, bo ta płyta jest bardzo kabaretowa, teksty i muzyka w większości jest autorstwa Dariusza Rzontkowskiego, który współtworzył Kabaret Mumio, więc dużo jest tu zabawy, ale też dystansu do świata, do siebie. Są też teksty Michała Zabłockiego, Agnieszki Osieckiej, Witolda Turdzy, Zbigniewa Książka, a muzyka Zygmunta Koniecznego, z którym mam szczęście współpracować, a także Wojciecha Waglewskiego. Pojawia się też momentami nostalgia i zaduma, jak to w miłości czasem bywa, na przykład w chwili rozstania.
Obecnie pracuje Pan nad projektem "Mężczyzna prawie idealny". O czym traktuje Pan w tych utworach?
Projekt jako recital miał swoją premierę pod koniec ubiegłego roku w Teatrze Nowym w Łodzi,a zrealizowałem go w ramach Stypendium Prezydenta Miasta Łodzi. Teksty i muzykę napisała krakowska artystka, Agnieszka Chrzanowska i to ona ten program w całości wymyśliła, tzn. napisała 13 piosenek o różnych typach mężczyzn, więc jest mężczyzna nienasycony, nawrócony, obecny narzeczony, milioner, alergik, chemik, no i ten prawie idealny. Agnieszka dość wnikliwie zbadała temat, podobno z dwoma z nich była kiedyś związana osobiście, ale sama tego nie potwierdza. Te piosenki ośmieszają stereotypy, ale też pokazują problemy współczesnych mężczyzn, którzy nie mogą znaleźć miłości. Płyta będzie bardzo kabaretowa, ale też bardziej popowa, niż pierwsza.
A czy Pana można nazwać Mężczyzną prawie idealnym? :)
Hmmm…, to nie mnie oceniać. Myślę, że nie ma ideałów, ale też uważam, że prawie idealny to taki, który w pełni akceptuje swoją kobietę, a z kolei prawie idealna kobieta to taka, która akceptuje swojego mężczyznę. I to chyba jest najważniejsze, niż wiecznie kłócić się.
Jak przebiegała praca na planie teledysku do piosenki „Milionerzy”? Kiedy możemy się spodziewać premiery?
Teledysk nagrywaliśmy w połowie marca w Katowicach we wspaniałym klubie muzycznym
„Old Timers Garage”, cudowne i magiczne miejsce, robiłem tam kiedyś spektakl, a prowadzi je Adam Grządziel, człowiek, który rozumie sztukę i artystów. Jestem mu bardzo wdzięczny, że udostępnił nam na cały dzień swoją przestrzeń. Ekipa to prawie 30 osób - reżyserował Dawid Woźnica, wystąpili m.in. Gosia Moskalewicz – aktorka grająca w Polsce i w Hiszpanii, Kasia Zawiślak-Dolny – aktorka Teatru Słowackiego w Krakowie i Teatru 6. Piętro w Warszawie, Dariusz Niebudek – znakomity aktor scen śląskich oraz tancerze z Teatru Rozrywki – Kryspin Hermański i Weronika Ratajczak. Nie mogło oczywiście zabraknąć moich muzyków – Artura Mostowego, Darka Igielskiego i Przemka Kowalskiego, a także autorki Agnieszki Chrzanowskiej, która śpiewała chórki. Oprócz ciężkiej pracy była też dobra zabawa, na przykład miałem taką scenę w aucie z Gosią Moskalewicz, że jedziemy bogaci, wyrzucamy dolary i to było bardzo śmieszne, bo kilka razy nie mogliśmy powstrzymać się od śmiechu. A piosenka jest bardzo przewrotna i dwuznaczna i bardzo przebojowa. Śpiewałem ją już kilkanaście razy na koncertach, także
w Pytaniu na śniadanie w TVP 2 oraz w TVP Łódź i mam głosy, że bardzo wpada w ucho. Premiera teledysku po wakacjach, wtedy też będzie premiera całej płyty „Mężczyzna prawie idealny”.
Zagrał Pan w filmie "Karol-człowiek, który został papieżem". Jak wspomina Pan udział w tym niezwykłym przedsięwzięciu w historii polskiego kina?
To był tylko niewielki epizod, ale bardzo istotny dla mnie, bo właśnie tym epizodem debiutowałem na dużym ekranie, grałem czeskiego seminarzystę, Jurija Nogę. Byłem wtedy studentem szkoły teatralnej i spotkanie na planie z Piotrem Adamczykiem w tak autentycznej charakteryzacji było niesamowite, na planie panowała jakaś magia, bo mieliśmy świadomość tego, że ten film obejrzy nasz papież. I podobno przed śmiercią obejrzał ten film i był bardzo wzruszony..
Jest Pan bardzo doświadczony, ale czy mimo wszystko przed występami nadal towarzyszy Panu trema?
Tak naprawdę kiedyś trema była mniejsza, szczególnie jak byłem nastolatkiem, gdy grałem na przykład w Londynie. Później zaczęła się powiększać i staje się coraz większa, ale to chyba ze względu na moją większą świadomość sceniczną, na poczucie prawdy i fałszu, które pada z moich ust w danej roli czy piosence. Ta trema mobilizuje, żeby nie robić chałtury, żeby podczas każdego spektaklu, nawet jeśli gram po raz 80 tę samą rolę, zmuszać siebie do wygrzebania z siebie tych samych emocji i intencji, o które chodzi w założeniu postaci i aby być jak najbardziej prawdziwym, ale jednocześnie też się tym dobrze bawić.
Sporo Pan podróżuje. Które wyjazdy były najważniejsze i wzniosły coś do Pańskiego życia?
Uwielbiam podróże i moje życie jest w zasadzie cały czas na walizkach. Mieszkam w Warszawie, gram tutaj m.in. w Teatrze 6. piętro, ale też jeżdżę stale do Łodzi do Teatru Nowego, a także podróżuję z koncertami po Polsce i po świecie. Najmilej wspominam wyjazdy do Wielkiej Brytanii, później do USA – Kalifornia jest przepiękna. Ważne też były dla mnie koncerty na Cyprze, grałem tam dwukrotnie, Polonia jest tam niewielka, przeważali Cypryjczycy i Rosjanie na widowni, więc śpiewałem po angielsku, ale też po rosyjsku i po polsku. Zażyczyli sobie, żeby śpiewać piosenki Bułata Okudżawy, więc zaśpiewałem. Po koncercie przyszedł do mnie przyjaciel Okudżawy, podziękował za piękny występ i wspaniały rosyjski akcent, a ja nie znam rosyjskiego, uczyłem się z zapisu fonetycznego i konsultowałem z Rosjanką. Okazało się, że on nie akceptuje innych wykonań tych piosenek, mną był zachwycony. To miłe uczucie, bo wtedy rozumiem, że jest sens śpiewać. Zagraniczne wyjazdy do Amsterdamu, Berlina, Brukseli, Pragi, Wiednia są dla mnie ważne, bo ta publiczność jest spragniona słuchania wartościowych rzeczy.
Ale podróże po Polsce też są dla mnie istotne, bo ludzie szczególnie w mniejszych miejscowościach czekają na nas, artystów. I to wcale nie chodzi o twarze medialne, chodzi o rzeczy wartościowe. Ludzie już mają powoli dosyć tego, co proponuje im się w telewizji, że są realizowane seriale z amatorami, że cały czas obniża się poprzeczkę dla widzów, że traktuje się ich trochę jak debili.
Dziękuję bardzo za rozmowę.